czwartek, 31 maja 2012

jak gejsza bez kimona, Yoko Ono bez Lennona

Przeżuta, wymięta, pognieciona głowa opada na poduszkę, tuli mnie kurz. Gdzieś obok jeszcze ciepłe od wtedy, od zimy, kiedy co noc tutaj, kontury Twoich ramion. Strzepuję z powiek sny o Tobie, gdy wyciąga po mnie dłonie poranek, ekran telefonu znów na cztery strony świata promieniuje pustką. Było na dobranoc kilka słów, więc nie mam co zasysać z bólu powietrza, przecież jesteś tylko trochę w przestrzeni mojego czasu. Do niedawna dałabym wydłubać sobie oczy, taka byłam pewna, że męczyć może niedobór witamin, brak snu, deszcz za oknem i po brzegi wypełnione kartki kalendarza. A teraz, gdy pierwszy strumień świtu zalewa mi twarz, aż po wieczór, gdy gaśnie światło i pospiesznie sobie Ciebie wyobrażam, okazuje się, że najwięcej energii zużywam na dopasowanie Ciebie do siebie, siebie do Ciebie, nas do życia jako-takiego. Na przyzwyczajenie się, że mój-niemój, niebo chropowate, ciało puszczone przez niszczarkę do papieru, twarz jesienna i ani razu, i pewnie już nigdy więcej ''kochanie''. Że stop bliskości, że nie obok siebie, nie ze sobą, że w sobie tylko raz na jakiś czas, że popołudnia szare takie, jakby ktoś okrył słońce kocem. I ledwie nadążam z wycieraniem łez, kiedy leżymy nago w rozgrzanej pościeli, a Ty na moment odwracasz głowę.

niedziela, 27 maja 2012

Dzieci niechanie, niczyje, nieswoje. Będzie trzeba, to przyswoję. Będzie trzeba, to się nauczę. Będzie trzeba, to porozmawiam, zapytam, spojrzę. Trzeba. Nie robię nic. Głowię się, staję na rzęsach, czworakach, na błoto ryjem się kładę. Raz dobrze, raz jesteś, raz gorzej, raz znikasz. Wczoraj Kult, tak bardzo potrzebuję Cię, moje ciało murem podzielone, czy wiesz, że gdy odjeżdżam, umieram dziewięć razy, siedzę trzeci dzień, patrzę na drzwi, czy przyjdzie ktoś od Ciebie czy przyjdziesz Ty, znowu udało się doczekać końca, nie mam potrzeby zbyt dużo wiedzieć, gdy wszystko skończy się jak myślałem, wsyp mnie do ziemi skąd przyjechałem i Farbeni, zagadka, cała, calusieńka, chociaż wiem, że nie ma, nie ma takiej siły, która zniszczy to co w nas. Zapominałam na moment, kiedy barierka w żebra, glany w głowę, stopy nad szkłem, niepamięć rysowana na trasie obojczyk-łopatka, za to aorta pamięta. Każde spojrzenie, każde (znów czwartkowe, znów 24, tym razem miesiąc po ''odchodzę'') ''nie chcę, jesteś ważna, ale nie chcę, boli, ale nie chcę, przytulę, rozbiorę, zacałuję plecy, ale nie chcę, jestem szczęśliwy, Ty nie, ale nie chcę, myślę, pamiętam, ale nie chcę.'' Jesteśmy drzwiami. Znów. Znów na oścież zamknięci. Wypadamy z zawiasów. Z oczu, z ust, z myśli, z dłoni, ze świata. Rzygam. Siedzę nad kiblem i rzygam, nie mam siły oddychać, dławi mnie niewiedza, rzygam, sobą, Tobą, majem, kwietniem. Najświeższe doniesienia z pola przegranych: bitwa trwa, jestem walką z wiatrakami. Cała jestem walką z wiatrakami.

to się zaczęło w listopadzie, w brudzie listopada. nie umiem dobrze dobrać słów, jestem zmęczona, boli mnie głowa, nie rozumiem, niczego, naprawdę nie rozumiem. muszę iść spać. jest osiemnasta, a ja pójdę spać. tak bardzo, bardzo kocham Cię.

środa, 23 maja 2012

Raz, dwa, trzy, gonisz Ty. Ja, Ty, Ty, ja. Gonię/sz/my. Chodzi o ostatnią cząstkę, która znów wykwita tu jak majowe pąki. Chodzi o przestrzeń, którą tworzą dwa prostokąty. O przestrzeń, w której zaczyna się wiosenne przesilenie, nieprzytomnienie i zapomnienie. W której twarz nagle jest najwyższym nominałem i chociaż panuje trzysta sześćdziesiąt stopni ślepoty, to zaczyna się wiara w powstanie. W której nagle palce się stają łyżeczkami nabierającymi z plaży mus piaskowy, w której się prostują drogi pełne labiryntów, w której obumarłe ziarenko gorczycy żyć zaczyna. Przestrzeń nazywana Twoimi Ramionami.

sobota, 19 maja 2012

Nie wiem czy to jeszcze uzewnętrznianie, czy wyrzygiwanie siebie na zimne od nieobecności dłonie. Strona czynna nie istnieje. Czas przeszło-przyszły niedokonany z formą ''gdyby'' jako operatorem. Jest kolejna czwarta nad ranem, po raz kolejny pachnie świat śpiączką, po raz kolejny się obudzi, po raz kolejny nie dobudzi mnie.
I, wiesz, wtedy tam chciałam tylko, żebyś pogładził mnie po twarzy, jak wcześniej. Żeby ten czwartek był czwartkiem, jak wcześniejsze czwartki z leniwego kalendarza. I jednak przeproszę znowu za to, co powiedziałam, jednak postaram się następnym razem otulić Cię gestem. Jednak moja wina, moja bardzo wielka wina, bo sztyletuję słowami, kiedy Ty decydujesz się rozmawiać. Kiedy decydujesz się w końcu wplatać słowa w moje oczy, w moje palce, w moje włosy. Kiedy decydujesz się wrzucać spojrzenia w moje niepewnością wypełnione usta. Kiedy decydujesz się przyciągnąć do siebie. Wtedy właśnie ja obejmuję Cię i wbijam nóż, jakbym nie mogła przemilczeć, ominąć, przeskoczyć. Może to prawda, że nie warto czasami. Może to była krzyżówka, a ja nie umiałam dopasować słów, uzupełnić luk, zakopać dziur.
Migotanie komór, migotanie powiek, migotanie myśli. Choruję na niezręczność i nieporadność. Słucham opowieści ścian, oglądam czarno-białe slajdy wyświetlane na suficie, gdy luty, Ty, ja, lód za oknem i sto stopni na plusie w moim łóżku. Wznoszenie, opadanie, wchodzenie, wychodzenie, miarowe poruszanie, zamykanie siebie w oczu klatkach. A teraz została mi tylko alkoholowa droga krzyżowa.

W nocy się budzę
z Twoim imieniem na ustach.
Para-liż.

środa, 16 maja 2012

Niekontrolowane, niechciane, nie umiem wyjaśnić. Nie umiem też przepraszać. Cała jestem tym słowem, maluję nim twarz i dyskretnie moczę w nim głowę, chowam je w rękawie i w szparze między zębami, ale nie chce mi przejść przez gardło. Zacinam się jak stary pecet, jestem pustką, bezsennością i bezsensownością. Nocno-dzienne dopytywanie siebie czego i czy w ogóle chcę, poranne poszukiwania słów na ekranie, całodobowe fiasko. Poplątały mi się oczy, zagapiły myśli albo w drugą stronę, na odwrót; wszystko powinno być inaczej. Zaraz się wypalę, dogasnę, będę popiołem, żywiołem najbardziej martwym z możliwych. Chyba popełnić błąd, to znaczy dać odejść, świadomie dobijać. Ciebie najpierw, później siebie. Bolenie, czuwanie, czekanie na rozszarpanie przez moje osobiste paznokcie ryjące nasze imiona na parapetach. To zły czas na dobre wiersze, zły czas na wszystko, zły czas na zły czas nawet. Potrzebuję wczoraj, przedwczoraj, przed-miesiąc, przeddwudziestymczwartymkwietnia, kiedy byłeś. W tle mojej głowy rozbiegany gdańsk, naprawdę za późno zrozumiałam. Chciałabym wywołać Ciebie, jak się wywołuje zdjęcia, jak się wywołuje duchy, jak się wywołuje przeszłość. Jutro nie jest do wywołania, nawet do przeżycia go nie ma, do przegnicia ewentualnie się zjawia. Rzeczywidoczność zmalała do niezbędnego minimum albo bardziej, proporcje, porcje, niedobory. Zamknę drzwi w ustach i usnę. Czasami przecież zjawiałeś się o poranku. Jakubie

piątek, 4 maja 2012

Anioł stróż, dwudziestu właściwie, w co drugim kiosku, gdzie są klikacze. Nie jestem przecież złym człowiekiem. Nie chodzę spać, chociaż mnie woła poduszka, kiedy sygnał i ''masz chwilę?''. Mam, na cudze problemy mam zawsze. Anioł stróż, dwudziestu właściwie, w co drugim kiosku, gdzie są klikacze. Mogę patrzeć w słońce, złożyć samolot z kartki w kratkę albo nawet nauczyć się rozmawiać.

a dzisiejsza noc to będzie noc spowiedzi, to będzie noc decyzji, to będzie ciężka noc.