Nad wszystkim wisi warstwa ochronna, nad wszystkim wisi bełkot, pieprzenie pijanych, nad wszystkim można usiąść, zapłakać, bo wszystko może zaboleć. Nad wszystkim się da publicznie buzię drzeć, że to warte jest gówno tak naprawdę (jaką prawdę, się pytam), że to nic, że racja jest jedna, jedyna, że basta, że mordy czas zamknąć, bo prezes chciałby.
Ze wszystkiego można uczynić grę, most zwodzony, spacer po linie i wszystko to można zupełnie bez zabezpieczenia i wszystko to można zadedykować komuś albo sobie, bo przecież ja i ja, i to bynajmniej nie jest podejście filozoficzne, to już nawet nie umiejscowienie czegoś w czasie, bo w zasadzie niektórym zostaje tylko międzyczas.
Między czym a czym, ktoś by spytał. Między wszystkim. Wszystko staje się ważne, bo wszystko może zacząć się liczyć, wszystkim się trzeba zająć, dopilnować wszystkiego, na wszystko znaleźć moment. Wszystko mało empatyczne i w zasadzie jedyna kwestia warta poruszenia, to kwestia przerywania. Ale...
Kiedy zerkam pod spód tej warstwy, pod stół, pod Ciebie. Kiedy liczę spojrzenia wbijane w siebie aż do bólu powiek, do bólu żeber, do bólu serc. Kiedy banał ulatuje z haseł mówiących o szczęściu. Kiedy nie ma już dialogów na jeden głos, bo jesteś. Kiedy pęka powietrze, kiedy się budzisz, kiedy robisz kanapkę z masłem, bo nic innego nie ma w lodówce, kiedy myślisz. Kiedy przestajesz czuć się jak kostka brukowa, jak kastet, którym ktoś obija Ci Twoje własne, Twoje jedyne policzki, jak worek pełen martwych serc. Czy wtedy?